Polska stoi na progu rewolucji, która nieodwracalnie zmieni sposób funkcjonowania internetu. Sejm przegłosował przepisy, które oddają trzem osobom niespotykaną dotąd władzę nad treściami, jakie miliony Polaków mogą oglądać i udostępniać w sieci. To nie jest odległa wizja z 2025 roku – to rzeczywistość, która rozpocznie się już w najbliższych tygodniach, gdy ustawa przejdzie przez Senat i zostanie podpisana przez Prezydenta.
Głosowanie w Sejmie, zakończone wynikiem 237 głosów za i 200 przeciw, obnażyło głęboki podział. Koalicja rządząca przedstawia nowelizację jako kluczowy krok w walce z nielegalnymi treściami i wdrożenie unijnego Aktu o usługach cyfrowych (DSA). Opozycja grzmi o wprowadzeniu państwowej cenzury i zagrożeniu dla wolności słowa. Niezależnie od politycznych deklaracji, fakty są niepodważalne: od momentu wejścia w życie tej ustawy, decyzje o tym, co zostanie zablokowane w polskim internecie, nie będą już wymagały zgody sądu. Od teraz wystarczy decyzja administracyjna, a autor treści będzie miał zaledwie 48 godzin na obronę. To fundamentalna zmiana, która dotknie każdego użytkownika sieci w Polsce.
Bezprecedensowa władza: Kto i jak będzie decydował?
Nowe przepisy centralizują kontrolę nad treściami online w rękach trzech kluczowych instytucji państwowych, a co za tym idzie – ich szefów. Prezes Urzędu Komunikacji Elektronicznej (UKE) zyska najszersze uprawnienia, odpowiadając za większość spraw dotyczących blokowania treści na platformach internetowych. Przewodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji (KRRiT) skupi się na platformach wideo, co w praktyce oznacza gigantów takich jak YouTube czy TikTok. Z kolei Prezes Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów (UOKiK) przejmie nadzór nad platformami handlowymi, w tym Allegro czy OLX.
Kluczową zmianą jest to, że ta trójka otrzyma prawo do wydawania decyzji o blokowaniu treści bez konieczności uzyskiwania zgody sądu. Dotychczas, każde ograniczenie dostępu do informacji wymagało skomplikowanej procedury sądowej, dającej gwarancje prawne. Teraz wystarczy decyzja administracyjna, od której nie ma natychmiastowego odwołania. Użytkownik może jedynie wnieść sprzeciw do sądu powszechnego, ale dopiero po fakcie – gdy jego treść już została usunięta. To oznacza, że trzech urzędników, a nie niezależni sędziowie, będzie miało bezprecedensową władzę nad tym, co miliony Polaków mogą zobaczyć w sieci, na podstawie listy 27 czynów zabronionych.
27 „Grzechów” Internetu: Co możesz stracić?
Ustawa precyzuje, jakie rodzaje treści mogą zostać zablokowane, odwołując się do 27 czynów zabronionych zdefiniowanych głównie w Kodeksie karnym. Na liście znajdują się oczywiście działania, które każdy rozsądny człowiek potępia: materiały pedofilskie, nawoływanie do samobójstwa, groźby karalne czy propagowanie totalitaryzmu. Tutaj nie ma kontrowersji.
Problem pojawia się przy kategoriach, które są znacznie mniej oczywiste i podatne na elastyczną interpretację. Ustawa przewiduje blokowanie treści za „nawoływanie do nienawiści” czy „znieważanie na tle różnic narodowościowych”. Gdzie leży granica między ostrą krytyką polityki migracyjnej rządu a „nawoływaniem do nienawiści”? Czy satyryczny mem o konkretnej narodowości to humor czy już „znieważanie”? Podobnie jest z naruszeniami praw autorskich: choć przepis ma chronić przed piractwem, może uderzyć w memy, recenzje czy parodie, które z definicji wykorzystują fragmenty cudzej twórczości. Szeroka definicja „promowania nielegalnej sprzedaży towarów lub usług” może objąć dyskusje o tańszych lekach z zagranicy, czy nawet poradniki o kryptowalutach, które w Polsce bywają różnie interpretowane prawnie. Ministerstwo Cyfryzacji zapewnia, że katalog jest zamknięty, jednak krytycy alarmują, że jego elastyczność otwiera drzwi do arbitralnych decyzji urzędników.
Błyskawiczna blokada, iluzoryczna obrona: masz tylko 48 godzin!
Procedura blokowania treści jest ekspresowa i, zdaniem ekspertów, faworyzuje zgłaszającego kosztem autora. Wnioski o zablokowanie mogą składać zarówno osoby fizyczne, jak i organy państwowe, takie jak prokuratura, Policja czy KAS. Po zgłoszeniu, autor treści ma otrzymać od platformy powiadomienie o wszczęciu procedury i… zaledwie dwa dni (48 godzin) na przedstawienie swojego stanowiska. Dla profesjonalnego wydawcy to może być wykonalne, ale dla zwykłego użytkownika, który opublikował post wieczorem po pracy, jest to fikcja.
Po upływie tego absurdalnie krótkiego terminu, urząd może wydać decyzję o zablokowaniu. I tu tkwi sedno problemu: decyzja jest natychmiastowo wykonalna. Nie ma odwołania, nie ma możliwości wstrzymania jej wykonania. Treść znika z sieci, a dopiero potem, po fakcie, można wnieść sprzeciw do sądu powszechnego i czekać na wyrok, który może zapaść za wiele miesięcy. To odwrócenie zasady domniemania niewinności – najpierw kara, potem proces. Co więcej, decyzje podejmują urzędnicy, którzy są powoływani politycznie, a nie niezależni sędziowie, co budzi poważne wątpliwości co do obiektywności.
Co to oznacza dla Ciebie? Autocenzura to nowa norma?
Jeśli prowadzisz bloga, kanał na YouTube, profil na Facebooku czy Instagramie, te przepisy dotyczą Cię bezpośrednio. Każda opublikowana treść może stać się przedmiotem zgłoszenia. Nie musisz być zawodowym twórcą – wystarczy kontrowersyjny komentarz, udostępnienie mema uznanego za obraźliwy, czy opinia o produkcie, która nie spodoba się producentowi. System zachęca do zgłaszania, a procedura jest prosta i bezkosztowa dla zgłaszającego, nawet jeśli jego zarzuty okażą się bezpodstawne.
Platformy internetowe, aby uniknąć konfliktu z polskimi urzędami, będą pod presją, by szybko reagować na zgłoszenia. Oznacza to, że mogą prewencyjnie blokować treści, nawet jeśli są całkowicie legalne, zanim sprawa w ogóle trafi do UKE czy KRRiT. Szczególnie narażone są media niezależne, dziennikarze śledczy i aktywiści, którzy publikują treści niewygodne dla władzy. Oficjalnie będą blokowani za „naruszenie prawa”, ale w praktyce mechanizm może służyć do uciszania niewygodnych głosów. Najskuteczniejszą obroną, jak wskazują eksperci, staje się prewencja – czyli autocenzura. Zastanów się dwa razy przed opublikowaniem czegokolwiek kontrowersyjnego, używaj ostrożnego języka, unikaj ostrych krytyk. To naturalna konsekwencja systemu, który formalnie gwarantuje wolność słowa, ale faktycznie wprowadza mechanizmy jej ograniczania.
Nowa ustawa trafi teraz do Senatu, a potem do Prezydenta Karola Nawrockiego. Niezależnie od ich decyzji, kierunek zmian jest wyraźny: polski internet będzie coraz bardziej kontrolowany i nadzorowany. Pytanie brzmi nie czy, ale jak szybko i jak daleko ten proces zajdzie, fundamentalnie zmieniając cyfrową przestrzeń w Polsce.

